Z jednej strony to niby dobrze, że miałoby nie być w spisie Miłosza. Istnieje teoria, że nic nie robi lepiej sztuce niż indeks tytułów zakazanych. Niejedna ramota zyskała rzesze podekscytowanych odbiorców tylko dlatego, że trafiła na wyższą półkę, została zdjęta z afisza lub publicznie spalona. W czasach przedinternetowych, gdy obcowanie z kulturą było nieco trudniejsze niż kliknięcie w Google lub YouTube, pewną wskazówką były media katolickie – im zacieklej odradzali dany tytuł, im surowej przestrzegli młodzież i rodziców, im więcej straszenia piekłem i demoralizacją, tym większa pewność, że z dziełem warto zapoznać się bliżej. Może zatem i dobrze, niech wyrzucą Miłosza, niech wyrzucą Szymborską, niech się młodsze pokolenia będą musiały dogrzebać do tej literatury wyklętej, skojarzyć cytaty z wypowiedzi starszych, bo przecież nie da się Miłosza amputować z naszej kultury, można go wykreślić ze spisu lektur, ale to nie to samo.
I niby tak, nimb zakazanego autora powinien uczynić z Miłosza supergwiazdę polskiej kultury drugiego obiegu. Jest jednak jeszcze obieg pierwszy, którego zignorować się nie da. Zanim zbuntowana młodzież zacznie szukać na własną rękę, większość z nich zniechęci się do czytania w ogóle lub przyzwyczai do obowiązującej estetyki i przyjmie ją jako własną. To jednak lektury szkolne są dla większości dzieci i młodzieży pierwszym kontaktem ze słowem pisanym i kształtują ich gust oraz widzenie świata. Utrwalają kody kulturowe i punkty odniesień. Czy naprawdę jest nam wszystko jedno, że przyszłe pokolenia nie będą kojarzyć, czym jest Campo di Fiori, ale będą rozpoznawać symbol białych rękawiczek Tuska i krwi na fotelach tupolewa? Czy pamiętamy siebie z wieku młodzieńczego, kiedy dopiero kiełkował w nas krytycyzm wobec słowa pisanego i książki certyfikowane przez szkołę braliśmy na wiarę, bo jeszcze zbyt małe mieliśmy rozeznanie, aby z nimi polemizować? Ile osób odważy się podważyć kult państwowy sączony do głów?
Powiecie, że to przesada, bo dobra zmiana żadnej kultury nie wytwarza, o noblistach nie wspominając, a jeśli już coś tam urodzi, to niestrawne? Bez obaw, wytwarza. Czy strawne, to zależy od punktu odniesienia. Kiedyś zły gust był powodem do wstydu, dzisiaj odrzucamy pedagogikę wstydu i możemy do woli napawać się takim na przykład Wojciechem Wenclem, który dla równowagi dla Miłosza w nowym kanonie się znalazł.
I szkoda tu się już nawet pastwić nad tym, że nie wystarczy przejąć ministerstw, instytutów, teatrów i wydawnictw, aby zapewnić sobie rząd dusz, bo trzeba tym duszom jeszcze coś zaproponować, a na razie powstają potworki. Szkoda prądu na rozpisywanie się o tym, jak to do sztuki potrzebna jest wolność, a tej zniewolony ideologią i lizusostwem umysł osiągnąć nie jest w stanie. To wszystko jasne. To jest wojna o narrację – o symbole, przestrzeń odwołań, wartości, język. Ten zwycięży, którego narracja ogarnie większość. Oczywiście, dobrze wierzyć w to, że ostatecznie wygra to, co lepsze. Ale nie musi tak być – bowiem zazwyczaj wygrywa to, co łatwiejsze.
Owszem, to może poboczny front, epizodzik zaledwie w wielkim sporze o tym, jaka Polska będzie. Wyrzucenie Miłosza z listy lektur to nie to samo, co grożenie opozycji więzieniem. Z drugiej jednak strony, cytując rzekomego Churchilla*, jeśli odpuścimy kulturę, to o co my, k…, walczymy?
*Owszem, cytat jest nieprawdziwy, ale świetnie oddaje sens, o który chodzi.