Czy dziecko jest własnością rodziców? Obrońcy antyszczepionkowców, którzy porwali swoje dziecko ze szpitala, narażając je na poważne zagrożenie zdrowia i życia, chętnie uderzają w tony „państwo chce nas przymuszać”, „niektórzy chcą, żeby dziecko było własnością państwa”. Uderza już samo używanie słowa „własność”, bo jeśli sprowadzamy dyskusję do poziomu „czyją własnością jest dziecko”, to już nie ma tu miejsca na refleksję, że może dziecko jest samodzielną istotą, nad którą rodzice sprawują opiekę, jednak w określonych granicach. Te granice właśnie wytyczył sąd, odbierając rodzicom wcześniaka prawo do decydowania o świadczeniach medycznych potomka z uwagi na ich opór wobec medycznych standardów. Nie wątpię, rzecz jasna, że w swoim przekonaniu antyszczepionkowcy kierują się najlepiej przez siebie rozumianym dobrem malucha i chcą go uchronić przed złymi szczepionkami powodującymi autyzm (tyle że nie). Jest to kwestia standardów. Sto lat temu nie istniało takie pojęcie jak prawa zwierząt, a dzisiaj są, chociaż wciąż w świetle prawa zwierzę jest własnością (można je chociażby kupić i sprzedać, a dziecka nie).
Ktoś powie, że to po prostu ludzie wierzący w teorie spiskowe i wystarczy lepsza edukacja, opieranie rozwiązań prawnych o najaktualniejszą wiedzę naukową i wszystko będzie dobrze. I tak i nie. Oczywistym jest, że im gorsze wykształcenie ogólne i im słabsza obecność treści naukowych lub popularno-naukowych w mediach, tym bardziej niektórym wydaje się, że globalne ocieplenie jest kwestią wiary, a w przebieg wydarzeń np. w trakcie II wojny światowej można sobie wierzyć albo nie, prywatna sprawa. Z drugiej strony mamy jednak takie wypowiedzi jak nowego sędziego Trybunału Konstytucyjnego, który publicznie wygłasza swoje poglądy o tym, że przemoc w rodzinie biologicznej to nie przemoc, bo przecież swoje można lać i o co chodzi. To już nie jest kwestia niedouczenia, tylko zupełnie odmiennego światopoglądu. Takiego, w którym członkowie rodziny są przedmiotami do dyspozycji „szefa” (zawsze ojca), pozbawionymi indywidualnych potrzeb i zdania. To „głowa rodziny” decyduje o tym, co dla nich jest dobre, w każdej sferze, włączając w to nawet te, do których dzisiaj każdy ma prawo indywidualne – jak ochrona zdrowia i życia, edukacja, poszanowanie prywatności etc. Tak przecież „kiedyś było i było dobrze” (dla niektórych). W niektórych krajach przybiera to nawet taką formę, że rodzice mogą odmówić posłania dziecko do szkoły powszechnej i uczyć je w domu, czego tylko chcą.
Wszystkim, którzy teraz zakrzykną, że państwo powinno w takich momentach interweniować, wchodzić do domu razem z drzwiami i zabierać dzieci rozmaitym wariatom lub izolować przemocowca – radzę wstrzymać konie. Druga strona tego medalu to bowiem sytuacja, gdy opresyjne państwo chce przymuszać obywateli do różnych rzeczy w myśl konkretnej ideologii. Obecnie do szkół wkraczają podręczniki niosące treści co najmniej kontrowersyjne i część rodziców będzie chciała te bzdury prostować, tłumaczyć w domu, że to nie tak, a już na pewno przymknie oko na jedynkę, którą przyniesie pociecha za nieprawidłową interpretację wierszy Wojciecha Wencla. Rezerwujemy sobie zatem prawo, by się przed systemem opierać. By promować to, co zgodne z naszymi wartościami i najlepszą wiedzą. Dokładnie tak samo, jak przytoczeni w pierwszym akapicie antyszczepionkowcy.
Trzeba zatem cofnąć dyskusję do poziomu ogólnego: do jakich granic rodzic może rozporządzać dzieckiem? Kto te granice wyznacza? W skali całego społeczeństwa mamy też inne problemy: czy możemy sobie indywidualnie odrzucać inne powszechne twierdzenia? Czy powinniśmy mieć prawo do negowania szczepionek, wiedzy historycznej czy globalnego ocieplenia? A może w interesie ogólnym należy za to karać? Tylko co, jeśli do kanonu bronionych prawd wejdzie nagle religia smoleńska i kult żołnierzy wyklętych? Minister Edukacji niedawno rozmywała temat pogromów Żydów, być może niedługo to będzie wiedza zakazana, znikną tablice wspominające o niewygodnych dla Polaków wydarzeniach? A może państwo dla naszego dobra wprowadzi obowiązek posiadania dzieci lub uczestniczenia w życiu religijnym?
Zabawne też, jak dziecko postrzega się jako dobro publiczne, dopóki jest w łonie matki – polecam wywiad Jasia Kapeli z autorką książki „Kobiecość to syf i kropka”. Tradycjonalistyczna ideologia rozumie prorodzinność jako pójście na ilość, promuje jednak tylko maksymalnie naturalne drogi zostania rodzicami – bo in vitro to już zbrodnia, a nawet matkom „cesarkom” odmawia się prawa do nazywania siebie „matkami” (link 1, link 2). Czyli każdy członek społeczeństwa rości sobie prawo do decydowania, w jaki sposób i czy rozmnażają się jego współobywatele. Zarazem jednak zaraz po narodzinach optyka gwałtownie się zmienia i wtedy jest „moje, nie rusz, nie wtrącaj się”. Mogę uczyć bzdur, mogę bić, mogę gwałcić, mogę głodzić, nie wasza sprawa. Dziecko, to przedmiot, który ma nabrać wartości i w odpowiednim czasie zwrócić inwestycję, stąd idea „rodzenia dzieci, żeby zajęły się na starość” – biedne potomstwo ma to już przy narodzinach zakontraktowane jako dodatkowy etat do odrobienia. I nic nas nie obchodzi jego zdanie. Będzie sobą rządzić, kiedy umrzemy. I dysponować może co najwyżej swoim potomstwem, kiedy już je będzie miało. Taka fala w wojsku. Jednocześnie promuje się myślenie, że dzieci rodzi się dla dobra społeczeństwa, ba, Narodu i Ludzkości, podczas gdy bezdzietni ludzie są egoistami, zajmują się „tylko” pracą (tak jakby praca nie była czymś służącym dobru społeczeństwa). Powiedzieć, że reprodukcja to także czynność we własnym interesie (zwłaszcza, jeśli traktuje się dziecko jako przedłużenie swoich idei, wartości oraz wykonawcę swojej woli), to narazić się na natychmiastowy hejt. Nic dziwnego, że rośnie napięcie pomiędzy „wózkowymi” czy też „madkami”, co zrobią awanturę w Biedronce, bo inny klient ma im psi obowiązek oddać Świeżaka, internetowym żebraniem na „horom curke” a resztą społeczeństwa, które czuje się w ten sposób cudzą progeniturą i jej kultem szantażowane. Z drugiej strony, ten kult dziecka i matki jest mocno naskórkowy, bo ani od niego nie polepszyła się opieka medyczna, ani warunki porodu (a wręcz się pogorszyły, bo w ramach obrony indywidualizmu tradycyjnie nastawiony Minister Zdrowia wygasza program Rodzić po Ludzku, żeby przypadkiem ciężarna nie miała za dużo do powiedzenia), ani liczba żłobków i przedszkoli. Czyli znowu odwracamy kota ogonem i pod płaszczykiem interwencjonizmu państwa promujemy indywidualizm, bo skoro już sobie zrobiliście te dzieci, to siedźcie z nimi w domu, wasz problem w końcu. Za to możecie ich nie szczepić i je bić. Byle dużo było. Dużo, dużo, dużo, jak w tym dowcipie o tabletkach na chciwość. Trochę nic dziwnego – skoro rodzice mają sami leczyć i uczyć, nie wszystkie pociechy dożyją dorosłości i zdołają się usamodzielnić, więc strategia ma jakiś biologiczny sens. Tylko czy wtedy to rodzice poniosą koszty tego wyboru? Czy też będą domagali się, aby poniosło je państwo?