Ta okropna, lewacka Unia Europejska, co warto przypomnieć zwłaszcza teraz, miała być przede wszystkim sposobem zapobieżenia kolejnej wojnie w Europie. Nie regulowania długości ogórków, lecz zminimalizowania szansy na powtórzenie kominów Auschwitz, płonącej Warszawy, bombardowania Londynu, śmierci głodowej w gettach czy tortur gestapo. Temu przede wszystkim służy poprawność polityczna, liberalizacja, sekularyzacja, równościowość, obrona prawa do kpienia ze świętości, pacyfizm, edukacja integracyjna, rozbrajanie i cała ta pogardzana „lewackość”. Ona jest silniejsza niż czołgi i okopy, bo do tej pory skutecznie chroni większość Europy przed kolejną rzezią.
A ta nie była wcale tak daleko nigdy – ani zaraz po II WŚ, wystarczy wspomnieć mało znaną „operację nie do pomyślenia„; ani później, gdy po zakończeniu zimnej wojny wybuchła gorąca na Bałkanach. Czy teraz jest daleko? Nie, gorzeje przecież w sąsiedniej Ukrainie. Wojna wciąż dyszy nam w kark i depcze po piętach. Ludzie z powstańczymi kotwicami na wszystkich częściach garderoby zdają się o tym nie pamiętać lub nie mieć tej świadomości. Być może myślą, że husarskie skrzydła na koszulkach i groźne miny odstraszają wrogów od naszych granic. Będą do krwi ostatniej (lub pierwszej konfrontacji z policją) bronić pamięci o powstańcach, ale nie rozumieją, że oni nie walczyli, bo chcieli wojny, ale dlatego, że pragnęli jak najszybciej ją zakończyć. Wojna to nie gra. Na prawdziwej wojnie, zanim by jeden lub drugi wyklęty patriota zdążył krzyknąć „śmierć wrogom ojczyzny”, już by był cywilną ofiarą bombardowania. Lekcja, jaką dają nam wszystkie nowoczesne wojny, brzmi: wcale nie jest tak, że przeżywają lepsi, silniejsi i sprawniejsi, a ofiarami padają słabsi. Ćwicz na siłowni i strzelnicy ile chcesz – broń atomowa, chemiczna, rakiety zdalnie sterowane lub naloty nie dadzą ci równych szans. Mieszkańcy Warszawy w 1944 roku też ich nie mieli. Walka skazana na przegraną i następująca wskutek niej rzeź to po prostu tragedia. Katastrofa, taka sama jak powódź lub trzęsienie ziemi. Czy ktoś jest dumny z tego, że jego kraj spotkało trzęsienie ziemi? Bawi się w rekonstruowanie powodzi? Czy widzieliście kogoś w koszulce „Novarupta 1912, dumni i wierni”?
Tak jak możemy tylko zapobiegać powodziom i pożarom, tak tylko od naszego wspólnego wysiłku zależy, czy wciąż będziemy krok przed wojną. Edukacja europejska jest dziś potrzebna bardziej niż kiedykolwiek. Tu, teraz, w naszych miastach i wsiach. Dziś, gdy młodzi ludzie wykarmieni na unijnych dotacjach demonstrują nazistowskie sympatie w mieście zrównanym z ziemią przez nazistów. Nie rozumieją, że przed okrutną śmiercią broni ich głównie to, że większość Europejczyków to nieszkodliwi lewacy segregujący śmieci. Że zwyciężyły ideały nieagresywne, wspólnotowe, gdzie nikt nie wstaje z kolan, bo wszyscy siedzą w kręgu na równym poziomie. Że problemy są rozwiązywane za pomocą not dyplomatycznych, wizyt komisji, szczytów, umów, ewentualnie demonstracji z kwiatami w dłoniach. Nie bombardowań.
Jeśli znów zostaniemy sami w Europie – wojna nas dogoni. Nie ta, to inna. Nie teraz, to później. Ale dogoni na pewno. Uciekać przed nią można tylko razem. To jak w horrorze. Kiedy bohaterowie się rozdzielają, zawsze większość z nich ginie. Dlatego osłabianie pozycji Polski w UE i NATO należy traktować jako sabotaż naszej obronności, jak robienie dziur w palisadzie otaczającej miasto. Każdy zainteresowany historią i bezpieczeństwem naszego kraju powinien to rozumieć. Pamiętacie? Pamiętajcie, ale zacznijcie jeszcze wyciągać jakieś wnioski.