To określenie „charyzmatyczny lider”, „prawdziwy lider”, odmieniane przez wszystkie przypadki dzwoni kajdanami jak duch Marleya. Widać wyraźną tendencję, by pojechać jeszcze raz sprawdzoną trasą: Solidarność, masowy ruch o rozbudowanych strukturach, charyzmatyczny lider lub kilku, pochód ku zwycięstwu, porwanie tłumów, a na końcu, kto wie – może nawet jakiś Nobel. Każdy chce tym nowym Wałęsą być lub przynajmniej odświeżyć nieco swój dawny blask, jeśli już posiada jakieś opozycyjne CV z tamtych czasów. Tak jakby rozwiązania sprzed 30 lat musiały sprawdzić się teraz, chociaż ich orędownicy z uporem nie chcą widzieć, że jesteśmy w zupełnie innych czasach, innej mentalności, mamy inne narzędzia, nawet nasi przeciwnicy są inni. Dlaczego zatem odtwarzamy tamtą płytę? Dlaczego brniemy uparcie w tęsknotę za liderem (koniecznie, zauważmy, płci męskiej), chociaż dotychczasowe dokonania opozycji w Polsce rządów PiS wybitnie pokazały, i to niejednokrotnie, że oparcie wizerunku na jednej postaci jest po prostu błędem?
Tymczasem, zamiast wyciągnąć z tego wnioski, chcemy powtórzyć swoje błędy. Zamiast zmienić sposób myślenia o opozycji, chcemy wymienić zużytych liderów na nowych, wciąż w naiwnej, dziecięcej nadziei, że następni się nie skompromitują, że następni będą tymi idealnymi, charyzmatycznymi, prawdziwymi, stanowczymi ale dobrotliwymi, ideowymi ale koncyliacyjnymi, wyrazistymi ale pluralistycznymi, i tak dalej i tak dalej, idealizujemy tego wymarzonego lidera na potęgę, a potem jesteśmy rozczarowani, że dostajemy to, co mamy. Jesteśmy jak starzejąca się kobieta szukająca coraz idealniejszego partnera z każdym kolejnym zawodem miłosnym. Brniemy w błędne koło. Wymagania rosną. Kolejni rozmówcy przekonywali mnie, że teraz KOD może uratować już tylko heros: całkowicie dyspozycyjny, a jednocześnie nie mający problemów finansowych, zarazem trybun ludowy, czujący ludzi (ciekawe jak to pogodzić z pełną dyspozycyjnością czytaj poświęcaniem zera godzin dziennie na pracę zarobkową – co spełnia chyba tylko jakiś rentier lub utrzymanek), ma być poważną osobą, najlepiej szeroko znaną i rozpoznawalną (czytaj gwiazda rocka), ale zarazem nie przesadny indywidualista, bo musi się dogadać jednak z jakimś tam jeszcze zarządem czy zarządami regionalnymi. Doświadczony, najlepiej legenda Solidarności, ale w doskonałej fizycznej kondycji na wypadek, gdyby był całodobowy protest lub męczące wyjazdy po całej Polsce, nie warto nawet wspominać, że jednocześnie powinien mieć 30-40 lat i celująco orientować się w najnowszych technologiach i social media. Zarazem o nieskazitelnej kartotece, żadnych rozwodów i alimentów, bo jednak musimy się dogadywać ze środowiskami kobiecymi i równościowymi, jednocześnie ten lider nie może być liderką, gdyż ponieważ albowiem nie.
Umówmy się. Taka osoba nie przyszła. Bo nie mogła.
I nie przyjdzie. Nigdy.
To jest marzenie o idealnym ojcu. W istocie niewiele się różni od „Jarosław, Polskę zbaw”, tylko z przeciwnym znakiem.
Logika i praktyka ruchów opozycyjnych podpowiada, by nie opierać wiarygodności ani zarządzania ruchem na zbyt wąskim gronie osób, ponieważ im silniejsza pozycja takiego lidera, tym łatwiej zniszczyć ruch po prostu atakując go. Ruchy opozycyjne zmuszone do funkcjonowania latami mają szerokie siatki zastępców, którzy w razie wypadnięcia jakiegoś ogniwa szybko przejmują jego zadania, a rozproszony charakter przywództwa znacząco utrudnia lub wręcz uniemożliwia osłabianie ruchu poprzez atak na jednostki. Co więcej, ponieważ w większości przypadków organizatorzy takich ruchów robią to w wolnym czasie, a nierzadko w ukryciu, nie mają czegoś takiego jak etatowy lider przyjeżdżający na wszystkie spotkania i biegający z wywiadu na wywiad. Ruch w danym momencie reprezentuje osoba wyznaczona przez ogół, stosowna do sytuacji i warunków dostępności reprezentantów. Problem lidera, który musi być dostępny 24/7 w stu miejscach naraz jest zatem sztucznie wykreowany i nic dziwnego, że brakuje ochotników na dobrowolne położenie głowy na pieńku, jakim są: całkowita katastrofa życia zawodowego, rodzinnego oraz nieustające znoszenie hejtu, tysięcy pytań, reprezentowanie ruchu absolutnie wszędzie, czy się lider na czymś konkretnym zna czy nie – bo przecież jest Wodzem, a Wodzowie spotykają się tylko z innymi Wodzami, na spotkanie z innym kacykiem nie może po prostu pójść jakiś pionek, na przykład szeregowy członek Zarządu, byłaby to międzyplemienna afera. Reprezentując takie myślenie, jednocześnie wmawiamy sobie, że jesteśmy ruchem demokratycznym.
Rola lidera jest beznadziejnie trudna, ponieważ taką ją uczyniliśmy. Oczekujemy całkowitego i totalnego poświęcenia dla sprawy. Lider ma być jakimś boskim szaleńcem, co rzuci wszystko. Ponieważ ma tak wybitną rolę, musimy dokonywać na jego tron osobnych wyborów. Występuje ciekawe zjawisko skądinąd sensownych ludzi, którzy mówili „ja to bym do władz startował, ale na przewodniczącego to nie, nie dam rady”. Przerażające, bo przecież tego przewodniczącego, choćby był supermenem, może zabraknąć z tysiąca powodów. Choćby może spaść mu cegła na głowę. I wtedy ktoś musi zostać następnym kamikaze. I wtedy panika, bo nikt nie jest gotowy? To jaka jest nasza, jako ruchu, gotowość na kryzysy? Zerowa, powiedzmy sobie otwarcie. Oznacza to, że liderzy są niewymienialni. Że to jest jakaś osobna kategoria człowieka.
Tymczasem, choćby dla elementarnego bezpieczeństwa i z czystego instynktu samozachowawczego, lider powinien być zastępowalny w każdej chwili. Niech przewodniczącym będzie Iks. Aresztują Iksa, jego rolę płynnie przejmuje Igrek. Coś się stanie Igrekowi, natychmiast wchodzi Zet. Ale Igrek i Zet muszą być do tego przygotowani, muszą w zrównoważony sposób dzielić się z Iksem wszystkim – obowiązkami, reprezentacją, wiedzą, pracą. Właśnie po to, aby nikt nie był niezastąpiony, bo to przepis na katastrofę. To jak napisać sobie na plecach „tu jest nasz słaby punkt, tu celujcie”. I to się dokładnie z KODem stało.
Na koniec detal. Żaden przepis nie obliguje przewodniczącego stowarzyszenia do bycia tym herosem. Nigdzie nie jest napisane, wliczając w to statut KODu w obecnym brzmieniu oraz ustawę o stowarzyszeniach, że pewne funkcje należą tylko do lidera. Ba, w ustawie nie jest napisane nawet, że zarząd stowarzyszenia lub regionu musi w ogóle posiadać jakiegoś przewodniczącego. Że muszą być na niego osobne wybory. Sami sobie tę paranoję wkręciliśmy. Sami ją podtrzymujemy, ekscytując się wyłącznie wyborami przewodniczących. Powtarzamy te okrągłe zdania o tym, że przewodniczący „prowadzi”, a reszta zespołu to coś tam najwyżej pomaga, a przynajmniej wizjonerowi nie przeszkadza. Litości, kochani. Naprawdę ktoś was wyprowadza na ulice? Ktoś wam musi mówić, co macie robić?
Wybory za nami, jakkolwiek je oceniać. Przewodniczący został wybrany. Według wielu osób to dobra zmiana, według innych to „dobra zmiana”. Czy jednak aż tak wiele się zmieniło? Wymiana instytucjonalnie namaszczonego lidera odmieniła w jakiś znaczący sposób nasze działania, nasze życie, naszą skuteczność, nasz wizerunek, nasz cel, nasze idee? Nie?
Zostawmy te marzenia o Mesjaszu. Przestańmy czekać, aż Wielkie Twarze przyjdą nas zbawić. Jesteśmy w dorosłym świecie, musimy zbawić się sami.